O każdej porze roku we wszystkich polskich miastach i miasteczkach spotkać można zaaferowane pary literatów, symultanicznie oraz zapamiętale skrobiących w swoich kajecikach.
Każdy z nich ma swój styl, każdy opisuje rzeczywistość odrobinę inaczej. Wszyscy chodzą w mundurach, a pałki trzymają na wierzchu. Oto niedawno odkryty rękopis jednego z nich.
Wieczór był, noc właściwie, jedna tych w..rwiających: ładna, ciepła, światłem księżyca rozjaśniona i do tego pełna wymagających, k.rwa, uwagi ludzi . Spożywaliśmy w pojeździe samochodowym trzecią w tej godzinie porcję śmieciowego jadła, gdy natrętny głos Ojca-Dyżurnego przerwał czasokres sielankowego letargu (tuż przed końcem zmiany, k.rwa): "Jakiś debil łaził po parku w waszym rewirze, jakby w domu nie mógł siedzieć, ktoś go tam niby napadł, psy się gryzą, ch.j wie co tam jeszcze. Sprawdźcie to i pamiętajcie o raporcie." Dokończylim posilać się i w drogę. W parku rzeczywiście ktoś tam się szamotał, słychać było ujadanie psów. Tylko zjazdu nie było. Na piechotę nie będziemy przecież chodzić. Bandyta nie zając - nie ucieknie, a nawet jak ucieknie, dla dobrej fabuły nie ma to znaczenia. W końcu literatura ponad wszystko! Niespiesznie objechaliśmy spory kawałek zieleńca i tak, znaleźliśmy zjazd! Ruszyliśmy w kierunku zdarzenia, od którego zdążyliśmy się oddalić. Burda niestety trwała dalej. C.D.N.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz